Strona domowa |
![]() |
Rodziny Gosiewskich |
Autor: Jakub Brodacki
Prawa autorskie do wersji elektronicznej (c) by Marcin Gosiewski. Poniższy
tekst jest fragmentem książki przygotowywanej przez Jakuba Brodackiego.
"Niech co chcą mówią o Moskwie, w tych grecka wiara"-czytamy w anonimowym piśmie politycznym z połowy XVII wieku. "Grecką wiarą" określano niesłowność, niedotrzymywanie zobowiązań i traktatów międzynarodowych. Moskale już wtedy byli znani z nieustannych renegocjacji i wprowadzania jednostronnych zmian do kompromisowych postanowień. Natomiast po stronie polskiej dawało się zauważyć różne postawy: od uległości w stosunku do nawet daleko idących żądań aż po genetyczną nieufność. Nie da się ukryć, że ta druga postawa przynosiła lepsze efekty.
Pierwsza połowa panowania Władysława IV upływała pod znakiem starej, zygmuntowskiej jeszcze, elity władzy, której przedstawiciele najlepsze lata swojej kariery spędzili na odpychaniu Moskwy od Dniepru i obronie odzyskanych terytoriów. Niechętnie odnosili się do wszelkich prób zacieśnienia wzajemnych stosunków. Gra toczyła się o to, by uniemożliwić królowi, najdłużej jak się da, sojusz z carem, stworzyć nieprzekraczalne przeszkody. Stary Aleksander Gosiewski wojewoda smoleński, ongi komendant sarmackiego garnizonu w Moskwie, znakomicie znał historię dyplomacji moskiewskiej, dostrzegał jej ciągłość na przestrzeni dwustu lat, miał długotrwały staż dyplomatyczny i doświadczenia negocjacyjne: to do niego zwracano się o poradę przed wyruszeniem kolejnego poselstwa. Gosiewski obawiał się, że polityka ustępstw grozi utratą nie tylko miast, zamków i włości ale także prestiżu międzynarodowego, z takim trudem obronionego w wojnie smoleńskiej 1634 roku. Zdawał sobie sprawę, że najlepsze lata życia ma już za sobą, że władztwo Rzeczypospolitej nad zadnieprzańskimi terytoriami nie jest dostatecznie utwierdzone. Jest wielce prawdopodobne, że niedługo przed śmiercią to on właśnie (lub Hieronim Ciechanowicz podsędek smoleński) przyczynił się do powstania plotki, która o mało nie doprowadziła do wojny w 1645 roku.
A było to tak: w 1638 roku mieszana komisja dokonywała rozgraniczenia między oboma państwami na odcinku między Newlem a Wielkimi Łukami. Działający we współpracy z Gosiewskim komisarz Hieronim Ciechanowicz doprowadził do zerwania tej komisji, z powodu bezczelnych żądań terytorialnych strony moskiewskiej. O ile jednak w Moskwie najlepszym środkiem nacisku na obywatela był knut, o tyle w Rzeczypospolitej preparowano paszkwile, które "w społeczeństwie tak czułym na głos opinii publicznej" powodowały zwykle znaczne szkody moralne. Ktoś w ulotnym piśmie oskarżył polskich komisarzy o zwykłe chamstwo w kontaktach z ich moskiewskimi odpowiednikami i o chęć sprowokowania wojny. Mimochodem dodawał także, że wojewoda smoleński przesłuchiwał dwóch sprzedawczyków z Moskwy, gdzie nastroje podobno były antycarskie i propolskie. Ci mieli mu powiedzieć o chodzącej po Moskwie plotce, że gdzieś w Polsce żyje w ukryciu carewicz Fiodor syn Borysa Godunowa. Podobno bojarzy mówili między sobą: "jeżelibyśmy onego nie naleźli, toby nam przyszło inszego pana prosić, króla polskiego, a to gwoli takowym jako w jego państwach są wolnościom".
Umieszczenie Gosiewskiego w kontekście samozwańca (w przeszłości było ich wielu!) nie jest przypadkiem, ale wyraźną sugestią: oto ten podstępny "praktykant" Gosiewski znowu coś knuje, pewnie chce Rzeczpospolitą wciągnąć do wojny. Pewnie rozpuścił plotkę, że Władysław IV nieszczerze zrezygnował z tytułu cara i że nadal pożąda tronu w Moskwie. Patrzcie: komisja newelska zerwana, na pewno z winy Gosiewskiego!
Jak było naprawdę pewnie się już nie dowiemy, bo wojewoda smoleński zmarł w maju 1639 roku i jeśli coś szykował, to planu przeprowadzić nie zdążył. W późniejszym czasie o spreparowanie nowego samozwańca, oskarżano Hieronima Ciechaowicza. W każdym razie zwykła plotka przerodziła się w fakt medialny. Zaniepokojony tym car Michał rozsyłał po Polsce szpiegów, tropiąc samozwańca, czy raczej jego chimerę. Pewien stuknięty pop, nie wiedzieć przez kogo podpuszczony, rozpowszechniał mit o tym, jakoby "polska" caryca Maryna Mniszchówna (żona Dymitra Samozwańca) ukryła syna zaraz po porodzie. Przy chrzcie wypiętnowano carewiczowi na ramieniu krzyż i jakieś litery, które "dostrzeżono" rzekomo dopiero w roku 1632, w samborskiej łaźni. By mit jeszcze bardziej uwiarygodnić i ułożyć w zdyscyplinowany ciąg przyczynowo-skutkowy, głoszono, że samozwaniec zaprzyjaźnił się z przebywającym na polskim dworze zbiegiem: synowcem chana Mahomet-Gireja. Tak, tak, to przebrzydłe i podstępne "korolewskoje wieliczestwo", Władysław IV, z pewnością hoduje w swoim zwierzyńcu całe stada samozwańców różnych narodowości!
Tu dodajmy, że w każdym micie jest też ziarno prawdy. Bo że jest to mit, nie mamy wątpliwości. We wszystkich "dymitriadach" pojawia się stały motyw nieprawdziwie umarłego syna carskiego. Już gnostycy wierzyli w to, że Chrystus umarł na krzyżu tylko pozornie i dlatego żyje, a pamiętajmy o tym, że car to nie byle kto: pierwszy po Bogu, uosobienie całego chrześcijaństwa w jego najprawdziwszej (prawosławnej) postaci. Nas jednak interesuje historyczna osnowa mitu. Otóż w szeregach zaciężnych, które wraz z Dymitrem Samozwańcem i wojewodą Mniszchem poszły ongi na Moskwę, znajdował się polski szlachcic Dymitr Łuba, który wraz z żoną Maryną zginął w Moskwie podczas rozruchów. Jego syn sierota Jan znalazł się pod opieką słynnego Lwa Sapiehy kanclerza litewskiego - nota bene mentora politycznej kariery Gosiewskiego. Sapieha żartem nazywał Łubę Dymitrowiczem, co słysząc pospólstwo wnioskowało, że Łuba jest tajemniczym synem Maryny Mniszchówny. Tenże sierota stał się zaczynem mitogenetycznych drożdży, które zalęgły się w głowie szalonego popa.
W 1644 roku posłowie moskiewscy Puszkin, Wołoszeninow i Lwow zażądali śledztwa. Twierdzili, że podczas poprzedniej wizyty ktoś straszył posłów moskiewskich, iż jeśli granica nie zostanie wytyczona po myśli polskiej, podjęta zostanie sprawa samozwańca, który wkroczy do Moskwy na czele kozaków. W Warszawie przebywali senatorowie raczej bliscy królowi, a mianowicie: Andrzej Szołdrski biskup poznański, Kacper Denhoff wojewoda sieradzki, Jakub Sobieski wojewoda ruski (ojciec króla Jana III), Jerzy Ossoliński kanclerz wielki koronny, Adam Kazanowski marszałek nadworny koronny, Mikołaj Abramowicz wojewoda mścisławski i Tomasz Sapieha wojewoda nowogrodzki. Senatorowie ci, zamiast wyśmiać żądanie śledztwa, potraktowali sprawę poważnie. Sprowadzili do Warszawy rzekomego samozwańca Jana, zaczęli badać jego znaki szczególne i przekonywali posłów moskiewskich, że Rzeczpospolita jest niewinna. Posłowie moskiewscy domagali się coraz to innych badań, a wszystko zaczęło przypominać typowo rosyjski przewód sądowy, gdzie oskarżony jest już właściwie winny. Najgroźniejsze żądanie " wydania Łuby w ręce carskie " na razie nie zostało spełnione, ale senatorowie zadeklarowali, że pod aresztem odeślą Łubę do Malborka, gdzie będzie siedział 3-4 lata, lub ile car zechce, a potem zostanie księdzem "i o niczem złem już nie pomyśli, a my na to damy wam stwierdzenie listem i pieczęcią"...!
Żyjąc w Polsce zanadto przywykliśmy już do tego rodzaju cudów, że zwycięskie państwo zachowuje się jak przegrany. Traktat ryski jest nieodległym tego przykładem, pokorna zgoda na wejście Rosji do rady NATO - mimo że protest Polski miałby moc wiążącą " czy świeży casus osobliwych postępków polskiego rządu po 10.04.2010, powodują, że nic już nas nie dziwi. Nie dość jednak na tym. Senatorowie zadeklarowali, że wyślą Łubę do Moskwy pod opieką posłów Samuela Druckiego-Sokolińskiego i Gabriela Stempkowskiego, by car mógł się sam przekonać o jego niewinności.
W dyplomacji takie stanowisko jest odbierane jako słabość. Oświadczenie senatorów było prawie przyznaniem się do winy, a im gęściej i uczeniej zaprzeczano istnieniu samozwańca, tym bardziej sprawa robiła się kłopotliwa. Aby ostatecznie przekonać Moskali, należało dokonać jakichś ustępstw terytorialnych. Uniwersałem z 28 września 1644 roku król i senatorowie nakazali oddać Moskwie Trubeck (Trubczewsk) " twierdzę na pograniczu putywelskim. "Zapomniano" jednak przy tym, że wyznaczony poseł do Moskwy " Samuel Drucki-Sokoliński " jest bliskim krewnym Heleny Wołodkiewiczowej z domu Druckiej, 1-mo voto Trubeckiej, której syn "Jerzy Trubecki sierota" jest oficjalnym dziedzicem Trubecka. Oddanie miasta uderzało więc w czuły punkt polskiej pajęczyny powiązań rodzinnych i politycznych.
Z czysto legalistycznego punktu widzenia, sprawa przedstawiała się w sposób dość skomplikowany.
Po pierwsze, Traktat Polanowski wymieniał Trubeck po stronie polskiej, ale też ostateczną regulację granic zlecał mieszanym komisjom. W 1638 roku Moskale posługiwali się też własną sfałszowaną wersją traktatu, co tak bardzo wtedy oburzyło komisarza Ciechanowicza. Okoliczności zaprzysiężenia traktatu przez cara Michała również były co najmniej podejrzane. Niemniej jednak, na podstawie obowiązującego traktatu polanowskiego, możemy uznać Trubeck za prawną własność Rzeczypospolitej.
Po drugie, w czasach, kiedy Piotr Trubecki był poddanym carskim, Trubeck był jego własnością.
Po trzecie, król Zygmunt III potwierdził kniaziowi Piotrowi Trubeckiemu jego prawa własnościowe tylko do połowy jego majątku z czasów carskich. Miała to być nagroda za przejście na stronę królewicza Władysława podczas wyprawy po koronę carów. Nie przeprowadzono jednak żadnego rozgraniczenia między "połowami" majątku. Prawdopodobnie także nie określono, o którą połowę chodziło. Być może Trubecki zarządzał całością i naturalnie traktował ją jako swoją własność. Na pewno część lasów znajdowała się we "wspólnym" władaniu Korony i Trubeckich.
Po czwarte, drugą "połowę" majątku kniaź Trubecki dzierżawił od Korony na zasadzie lenna wieczystego.
Po piąte, niemało było opuszczonych ziem, które przedsiębiorczy ludzie zagarnęli już po zawarciu Pokoju Polanowskiego. Trzymająca je szlachta kresowa uniemożliwiała oszacowanie tych ziem przez państwo, głosiła, że są to po prostu dobra prywatne lub domagała się oficjalnych nadań na własność dziedziczną. Mieszkańcy obecnych Ziem Zachodnich Polski na pewno rozumieją, że dzierżawa wieczysta/prawo lenne wieczyste to nie jest prawdziwa własność.
Dziadek macierzysty młodego Trubeckiego, Jan Drucki-Sokoliński marszałek orszański rozpoczął szeroko zakrojone działania lobbystyczne na zbliżający się sejm i ani myślał o oddaniu Trubecka. Samuel Drucki-Sokoliński do Moskwy nie pojechał, więc Stempkowski pojechał sam. Czy Łuba był z nim, tego do końca nie wiadomo, choć niektóre dokumenty wskazują na to, że był wówczas ze Stempkowskim. Atmosfera w Moskwie była skądinąd bardzo nerwowa z powodu pobytu królewicza duńskiego Waldemara, który bardzo chciał poślubić carównę Irenę ale w żadnym razie nie chciał przejść z luteranizmu na prawosławie. Car kazał Stempkowskiemu wydać Łubę jako warunek sine qua non rozmów. Przestraszony poseł przesłał sejmowi butny list carski. Pisał w nim car, że bez wydania samozwańca, "przebaczać nie ma komu ani kaźnić nie ma kogo". Gdy Łuba zostanie wydany, "wówczas dopiero postąpimy według prośby waszej, jeśli to uznamy za właściwe".
Posłowie ziemscy na lutowy sejm 1645 roku zażądali unieważnienia decyzji o oddaniu Trubecka, gdyż była podjęta bez wiedzy Rzeczypospolitej. Posłowie "kipieli z gniewu" - pisał kanclerz Radziwiłł - "i jedni wręcz ponad powszechną wolność słowa głosili, że ojczyzna została zdradzona, a inni twierdzili, że została sprzedana za podarki". 10 marca zelżyli biskupa Szołdrskiego za to, że jako przewodniczący kolejnej komisji rozgraniczającej, doprowadził do oddania Trubecka. Obrażony biskup zagroził pozwem sądowym. Pytano więc: "czy można straszyć pozwem za wolny głos poselski?". Podobno nawet grożono mu śmiercią. Na pewno uchwalono, że ustalenia komisji nie zostaną zatwierdzone. Chciano jeszcze raz potwierdzić Traktat Polanowski - ale nic z tego, dwór szedł "w zaparte", król nie chciał się na to zgodzić. Jak mówił potem Andrzej Leszczyński podkanclerzy koronny, okręt Rzeczypospolitej biedził się "inter scyllas et charybdas [między scyllami i charybdami] niesfornych animuszów". Więc kiedy 27 marca o trzeciej po południu posłowie zjawili się w senacie; brzęczały tylko muchy, nikt nie wymówił ani słowa. Wrogość wzajemna i wobec króla były tak powszechne, że mimo rozpaczliwych wysiłków marszałka Radziejowskiego, nikt nie mógł dobyć z siebie choćby głosu. Ktoś szepnął cicho, by marszałek pożegnał króla i ucałował jego rękę.
Wieść o rozerwaniu sejmu i odmowie zatwierdzenia oddania Trubecka, odebrano w Moskwie jako akt wrogości. Ostentacyjnie gromadzono wojska, rzekami spuszczano armaty i amunicję w stronę Trubecka. Na polecenie podkanclerzego Kazimierza Sapiehy pojechał do Trubecka Krzysztof Ciechanowiecki sędzia ziemski mścisławski, by mimo braku deklaracji sejmowej urzędowo oddać zamek Moskwie. Jego kolega Jan Koniński (vel Kuniński) sędzia ziemski starodubski kategorycznie odmówił udziału w tym procederze. Ciechanowieckiego nie wpuszczono do zamku, który szykował się do obrony. Na miejscu był Piotr Parczewski biskup smoleński, który bronił katolickiego kościoła trubeckiego i Jan Drucki-Sokoliński. Z początkiem lipca Władysław IV oskarżył Sokolińskiego o chęć sprowokowania wojny. Stempkowski napisał do Konińskiego z Moskwy rozpaczliwy list, że z powodu Trubecka nie jest już w Moskwie posłem ale więźniem. Podobno sam kanclerz Ossoliński wyprawił się do Trubecka, by przekonać zdesperowanych obrońców.
Tylko dziwny zbieg okoliczności uchronił nas przed wojną, którą zresztą Rzeczpospolita mogła śmiało wygrać. Kiedy na Litwie panowała już psychoza wojenna i szykowano się do mobilizacji, w nocy z 12 na 13 lipca zmarł car Michał. Nowy car Aleksy Michajłowicz oświadczył, że przed śmiercią ojciec zalecił mu zachowanie nienaruszonej przyjaźni z Rzecząpospolitą. Czy tak było w istocie, tego się już nigdy nie dowiemy (faktem jest, że ten właśnie nowy car najechał Rzeczpospolitą dziewięć lat później). Prawie w tym samym czasie do Trubecka wtargnęła gwardia królewska na czele z Mikołajem Abramowiczem i po kilku tygodniach wydano zamek Moskalom.
Nie był to jednak koniec całej awantury. Pokrzywdzona rodzina pozwała Abramowicza przed trybunał litewski. Od 1638 roku Smoleńszczyzna podlegała bowiem jurysdykcji sądowej litewskiej. Nie znamy przebiegu procesu. Możemy się jednak domyślać, że deputaci trybunalscy zakwalifikowali wszelkie wątpliwości na korzyść pokrzywdzonego. Trubeck był, jak mówiłem, w połowie własnością państwową (koronną), a w połowie prywatną. Faktycznego rozgraniczenia własności nie było, a prawa o spółkach akcyjnych jeszcze nie znano. Właściciela "połowy udziałów" król nie zapytał o zdanie, co uznano zapewne za złamanie fundamentalnego prawa Rzeczypospolitej - konstytucji Nihil novi (wspominał o tym Janusz Radziwiłł na sejmie 1646 roku). Skoro własność nie została rozgraniczona, w tym konkretnym przypadku potraktowano Trubeck jako własność prywatną, a zajazd dóbr jako nielegalny. Trybunał uznał Abramowicza winnym nielegalnego zajazdu cudzej własności i skazał go na banicję, konfiskatę i infamię. Że jednak egzekucja wyroków trybunalskich należała na Litwie do króla, Abramowicz cieszył się wolnością, a król w instrukcji na sejmiki oskarży potem Trybunał o uzurpację jurysdykcji królewskiej, ponieważ w 1638 roku całkiem logicznie zastrzeżono sądowi królewskiemu dochodzenie przywilejów królewskich.
W marcu 1646 roku posłowie moskiewscy zażądali, by oddanie Trubecka zostało zatwierdzone przez sejm w formie konstytucji (ustawy). "Zwąchaliśmy, że im to nasi natchnęli"-notował w swym diariuszu oburzony Radziwiłł.
W kwietniu wyszło szydło z worka: król rozpoczął wielkie zaciągi na wojnę z Turcją i Tatarami. Sojusz z Moskwą był potrzebny jak woda. Już w styczniu wojska hetmana Potockiego próbowały nawiązać współpracę z wojskami moskiewskimi w odpieraniu najazdu tatarskiego; tylko mróz i tajone ambicje carskich dowódców uniemożliwiły Polakom udzielenie im pomocy. Zresztą na wieść o przygotowaniach do wojny fala protestów przelała się przez całą Rzeczpospolitą. W lipcu rada senatu zmusiła króla do zwołania przedterminowego sejmu, który zebrał się ze schyłkiem października.
Niełatwy to był sejm ale obu stronom zależało na tym, by doszedł do skutku. Przez 5 tygodni Litwini domagali się rekompensaty dla właścicieli Trubecka, tamowali obrady. Jak wspominał później Chrapowicki, "kraj tu wesoły koło Trubecka w gruntach dobrych i wielki dostatek wszytkiego. Budynki u chłopów na zuchwał piękne". Nic dziwnego zatem, że targowano się o każdy grosz. Stronnictwo dworskie wymyśliło łatwy sposób paraliżowania obrad: rekompensata nie tylko dla właścicieli ale i dla Litwy. Jak wiadomo Litwa była już wówczas tylko prowincją sądowniczą, ale Litwini bardzo byli drażliwi na punkcie swej domniemanej oddzielności i niezależności od Korony. Żądano, by w zamian za utratę Trubecka przyłączono jakąś ziemię do Litwy. Po iście orientalnych targach, posłowie "koronni" ustąpili Litwinom Łojów i Lubecz nad Dnieprem. Zadowolony z kompromisu poseł Mikołaj Ostroróg stwierdził, że wreszcie "przepłynęliśmy scyllę trubecką" (scylla była mitologicznym potworem pożerającym żeglarzy) i przystąpiono do szturmu na króla. Upokorzony władca zezwolił na obrady posłów i senatorów pod swoją nieobecność (in absente rege). Był to pierwszy etap legalnego wypowiedzenia posłuszeństwa. Drugiego nie było: władca zobowiązał się rozwiązać zaciągi. Uchwalono tajną konstytucję o tym, że jeśli Trubeck kiedykolwiek wróci w granice litewskie, Łojów i Lubecz mają powrócić do Prowincji Małopolskiej. Nie była to głupia myśl: treść tajnej uchwały natychmiast przeciekła do wiadomości opinii publicznej, co niesłychanie utrudniło królowi dalsze zabiegi o sojusz z carem.
W straszliwym bałaganie jaki panował pod koniec sejmu, pojawił się w izbie poselskiej ksiądz referendarz Isajkowski, przynosząc od króla niewinnie brzmiący projekt ustawy: O Łubie szlachcicu polskim. Nikt nie zwrócił na to uwagi, posłowie konstytucji nawet nie rozpatrywali i została wpisana do volumina legum już po sejmie, na tzw. sesjach pieczętarskich (10 grudnia). A był to nielada jaki skandal: zakazano Łubie opuszczania terytorium Rzeczypospolitej, co było naruszeniem fundamentalnych praw obywatelskich. Więc pod dyktando Moskwy, chyłkiem niejako, wprowadzono do ustroju niebezpieczny precedens: możliwość ograniczenia wolności poruszania...
Słuchamy tego z otwartymi ustami, a przecież tylko rok dzielił Rzeczpospolitą od powstania Chmielnickiego, będącego dopiero prologiem wojny z Moskwą. A Łuba? Podobno wrócił bezpiecznie do Polski. Według jednych podań zginął w walkach z kozakami. Według innych, jakiś samozwaniec Dymitr w czasach Jana Kazimierza zmuszony był uciec do Rewla, potem do Rygi, wreszcie do Sztokholmu, a stamtąd do Fryderyka III księcia na Gottorpie Holsztyńskiego. Ale Fryderyk był zadłużony u cara na kilkaset tysięcy talarów. Agent kupców moskiewskich w Lubece wynegocjował z księciem holsztyńskim, że zwróci mu kwit na pożyczoną sumę, jeśli wyda Dymitra carowi. Bez wahania wsadzono samozwańca na okręt i wysłano do Moskwy. Przekupiona niewiasta dowodziła, że jest jego matką. Rzekomy Dymitr mając knebel na ustach, oczy i twarz od niej odwróciwszy patrzał w górę. Tego dnia został ścięty, a ciało poćwiartowano.
W 1654 roku Moskwa wzięła pod opiekę kozaków i napadła Litwę. Straszny był to najazd, a zdrada czaiła się wszędzie. W przeciągu niedługiego czasu większa część Litwy wpadła w ręce carskie, a tysiące ludzi wywieziono na Sybir. W 1655 roku napadli Polskę Szwedzi, co trochę Moskali ostudziło. Dali Polakom wytchnienie w zamian za obietnicę koronacji cara na króla polskiego. Przez ten czas wojska polskie 'odkuły" się na Szwedach. Przyszedł czas na Moskali. Miesiąc po miesiącu Polacy i Litwini odzyskiwali miasto po mieście, włość po włości. Na przełomie 1663/4 roku zagony litewskie docierały aż pod samą Moskwę.
Ale Smoleńska już nie odzyskano. Utracono też wszystkie zadnieprzańskie terytoria. Bez przesady można powiedzieć, że był to finalny efekt polityki Władysława IV i jego dworzan. Na rzecz sojuszu z Moskwą ponoszono ofiary niewspółmiernie wysokie. Jeśli efektem takiej polityki jest utrata kilkudziesięciu miast, miasteczek i ogromnych włości "niech co chcą mówią o Moskwie, w tych grecka wiara".
Przyzwoity tekst historyczny nie może się obejść bez wypisów źródłowych, które dają czytelnikowi wgląd w najważniejsze i najciekawsze dokumenty.
Wszystkie wypisy źródłowe i bibliografia zostały zebrane na osobnej stronie
(c) copyright tekstów by Marcin Gosiewski na podstawie umowy z autorem.